Biebrzański Park dla odważnych rowerzystów!


Trasa 62 km/h


Wczoraj wybrałam się do Biebrzańskiego Parku Narodowego na Podlasiu. Wsadziłam rower w auto i pojechałam do Goniądza. Miałam mapę ze szlakami więc postanowiłam przejechać czerwony szlak dla pieszych. Oczywiście w razie potrzeby brałam pod uwagę lekkie konfigurację mojej trasy. Pogoda dopisała idealnie! Błękitne niebo, mocne słońce. Jadę!


Już od początku było ciekawie i dzięki tej wyprawie nauczyłam się kilka rzeczy:
- że w Narodowym Parku Biebrzańskim szlaki dla pieszych nie są dla rowerzystów.
- że masaże pokrzywami choć podobno są zdrowe, nie warte bólu i pieczenia.
- że droga, która jest na mapie, nie koniecznie jest na ziemi.

No więc wszystko zaczęło się tak:
Ruszyłam czerwonym szlakiem dla pieszych z Goniądza na północ i bardzo szybko znalazłam się w lesie. O to chodziło :) Las, puste drogi i cisza. Taki chillout bardzo cenie. Ale moja przygoda dopiero się zaczynała a ja o tym jeszcze nie wiedziałam. Wbiłam się w wąską ścieżynkę, co do której z początku miałam trochę wątpliwości bo była bardzo zarośnięta. Ale znaki i tablica informacja upewniły mnie, że jestem na dobrym szlaku. Jechałam wzdłuż pięknej rzeki, która cala była pokryta zielonymi oczkami i zwalonymi przez bobry drzewami. Wszystko to wyglądało tak cudnie, że przez pierwsze kilkadziesiąt metrów zatrzymywałam się kilka razy żeby zrobić zdjęcie. 



 Tak wyglądał początek tej rzeczki. Długa, prosta, błękitno zielona, mmmmm....





Rzeka nie była do użytku przez ludzi, zresztą tak samo chyba jak mój szlak!  Kompletnie zarośnięty! Wąska ledwo widoczna ścieżka zwężała się coraz bardziej! No i się zaczęło! W dalszej części trasy myślałam ze zwariuję! W tych zaroślach wszędzie były pokrzywy, które ciągle chlastały mnie po nogach i rękach. Wystawały na ścieżynkę z każdej strony co parę centymetrów. Jadąc tak myślałam, że za chwilę to minie. Jechałam i próbowałam omijać je slalomem, ale ścieżka była tak wąska, że nie było opcji uniku przed pokrzywami. Poza tym były tak gęsto rozsiane, że gdy robiłam unik to już z drugiej strony czekała na mnie kolejna kępa pokrzyw! 



Robiłam w tym buszu tak już drugi kilometr w towarzystwie piekielnych roślin, ale ścieżka była coraz bardziej zarośnięta a pokrzywy coraz większe. Gdy zaczęły mnie chlastać po dekolcie i po twarzy powoli miałam tego dosyć i już nie mogłam doczekać się aż wyjadę z tego buszu. Trzy i pół kilometrowy masaż pokrzywami od stóp do twarzy! Wtedy już zaczęłam się zastanawiać nad stwierdzeniem "pokrzywy są zdrowe". Nie wiem w jaki sposób pomagają, ale pieczenie i bąble jakie miałam na nogach chyba nie są tego warte. Na moje szczęście cały czas po prawej stronie miałam piękną rzeczkę, która cieszyła moje oczy. Było tam naprawdę cudownie, więc te długodystansowe chłosty minęły całkiem szybko. Jadąc tak tą wąską ścieżynką zastanawiałam się czy jest ona w ogóle do użytku. Ale co jakiś czas na drzewach pojawiał się znak szlaku i informacyjne tablice o roślinności i zwierzętach co dawało mi potwierdzenie na to, że na pewno znajduję się na czerwonym szlaku dla pieszych. 


W końcu! Eureka! Na horyzoncie zobaczyłam przejaśnienie. Cokolwiek tam będzie, zdecydowanie dotarłam do lepszego gruntu! Yupi!! Widok końca lasu wzbudził we mnie taką radość, że przycisnęłam w pedał i grzałam przez pokrzywy z uśmiechem :D Jak już dojechałam na koniec lasu, zobaczyłam wielkie pole - przestrzeń - zapewne droga. Zatrzymałam się na chwilę, opatrzyłam swoje pochlastane nogi, napiłam się i jadę dalej. Ale zaraz zaraz, droga między lasem a tym polem była jakaś nie teges :/ Co widzą moje oczy? Chwasty, krzaki, rośliny i jeszcze mniej widoczna ścieżynka z takimi wybojami, że dupsko obiłam ze wsze czasy!


Z wrażenia nie patrzyłam nawet ile mam za sobą kilometrów. Nie byłam w stanie napić się wody z bukłaka na tych wybojach, a już na pewno rozglądać się na boki i podziwiać widoki, na każdym centymetrze nierówna ścieżka z dołami dawała mi ostro do wiwatu. 

W końcu dojechałam do asfaltu przed miejscowością Kapice. Jeju jak ja się cieszyłam :) Zatrzymałam się, wytrzepałam buty z kolców, powyciągałam trawy z roweru i zaczęłam się zastanawiać czy na pewno powinnam jechać dalszą częścią czerwonego szlaku, czy może powinnam wbić się między wioski i spokojnie jechać drogami i asfaltami. Mapa wyglądała całkiem bezpiecznie. W dalszej część szlaku nie było już lasu więc postanowiłam jechać dalej czerwonym szlakiem, bo droga przez pola zdecydowanie będzie łatwiejsza jakakolwiek ona by nie była. Oczywiście brałam pod uwagę, że jeśli będzie ciężko to odbije na zielony szlak (który zapewne będzie lżejszy) i skrótem polecę z powrotem do Goniądza. Mapka wyglądała tak:


Musiałam jechać czerwonym szlakiem na północ i skręcić na zachód. Przede mną jakieś 10 kilometrów szlaku po polach. Proste i zapewne wygodne... No więc jadę!



Droga wyglądała przecudnie! Fajna udeptana, twarda, płaska, przyjemna! Mogłam w końcu podziwiać widoki, popatrzeć na bociany, stogi siana i zapracowanych rolników. Było całkiem w porządku dopóki ta super twarda droga nie zmieniła się w piaszczystą i zabłoconą. Ale co to dla mnie po takich przebojach jakie miałam :) Odbiłam na zachód i chyba się znowu zaczęło. A przynajmniej wtedy już myślałam, że się zaczęło. Tak naprawdę to był dopiero początek dalszej części przygody :p Droga polna więc i zarośnięta wszędzie trawami. Ale mało tego, co chwilę miałam atrakcje do omijania w formie dużych czarnych błotnistych plam, które wciągały moją oponę aż do piasty!





Mały to problem. Po kilku próbach przejechania tych czarnych potworów stwierdziłam, że lepiej wbić w trawę po bokach niż grzebać się po piasty w błocie :p Większość pól w tym rejonie ma bagniste podłoże, więc prawie wszystkie z nich są zasiane trawą, którą później kosi się na siano. Wyglądało to ładnie i przejrzyście. Co jakiś czas na wysokich tyczkach wbitych w ziemię był namalowany znak czerwonego szlaku. Wypatrywałam ich wszędzie by mieć pewność, że nigdzie nie odbiję w bagna, które mogą na dobre wciągnąć mój rower :o Dojechałam do pola, na którym stał rolnik i gdy zbliżałam się do niego krzyknął do mnie: Niezła zaprawa po tych polach! Uśmiechnęłam się do niego i zobaczyłam, że znalazłam się na środku pola gdzie koszą siano. Nigdzie nie widziałam tyczki a już na pewno nie drogi. O la boga! Gdzie moja tyczka?! Gdzie moja droga?! Jedyna "droga" odbija w lewo, ale na mapie nic nie wskazuje na to bym musiała odbić w lewo :o Znając zasady oznaczeń szlaków, skręcamy tylko wtedy kiedy jest znak ze zmianą kierunku szlaku. Nagle ten sam rolnik krzyczy za mną bym nigdzie nie skręcała i jechała prosto przez pole. Musiałam przeciąć pole bo tam za polem jest tyczka na wprost mnie. A to co widziałam przed oczami to właśnie to:


Pole? Tak. Droga? Nie. Tyczka ze znakiem szlaku? Nie! Ale nic mi nie pozostało jak zaufać rolinkowi i jechać na szagę przez pole i poprzeczne rzędy skoszonego siana. Było miękkie, spłaszczało się gdy przejeżdżałam przez nie, ale i tak wybierałam te miejsca, w których kępy były najmniejsze. Nagle mój rower zaczyna odmawiać mi posłuszeństwa. Zatrzymuję się i co ja widzę? On po prostu zaprzyjaźnił się z kilkoma po drodze zgarniętymi zeschłymi trawami :p



No to koniec jazdy na tą chwilę. Prowadziłam rower do końca pola w miarę szybko, by nie przejechał mnie traktor układający siano w równe rządki. Na brzegu pola przy krzakach zrobiłam sobie małą przerwę na doprowadzenie roweru do porządku i banana :) Siedząc tak przy rowerze i grzebiąc w łańcuchu, drugi rolnik z traktora krzyczy do mnie, że jeszcze tylko pół kilometra niewygodnej trasy a później będzie dobrze. Ale przez te krzaki na wprost będę musiała ponieść rower bo mokro i bagna! O wow! tylko Pół kilometra! Yupi! Yupi! Pół kilometra i koniec z przebojami! A bagna? Co to było pół kilometra, wezmę rower i przeniosę, przynajmniej jakaś atrakcja :D No więc pół kilometra prowadziłam rower (nie na rękach) przez bagna i zarośla, które były troszkę większe niż na zdjęciu poniżej:



Szłam tak z uśmiechem tylko pół kilometra. Bo kolejne dwa miałam już lekkiego nerwa! Pół kilometra?? Jakie pół? Chyba dwa i pół! Jeździ tym swoim traktorem po polach i chyba nie czai odległości na takich wielkich oponach. Wrrrr. Co za jazda. To znaczy spacer! Zarośla były takie wielkie, że w większości czasu sięgały mi ponad głowę. Nie widziałam już żadnych pól dookoła, a już na pewno nie tyczki ze znakami. Przedzierałam się przez szlak którego przez ostatnie milion lat nikt nie przeszedł. Kompletnie zero drogi, same chaszcze, osty, igły, owady, końskie muchy, pająki i wszystkie inne owady które żyły w takim buszu nieznanym dla ludzi. Wszędzie pajęczyny tkane latami przez które musiałam się przedzierać z wielką siłą. Nie chciały się przerwać, musiałam zrywać je z siebie dwoma rękoma, drugimi dwoma trzymać rower, kolejnymi dwoma odgarniać chwaściory i ostatnimi dwoma odganiać latające potwory! Jak tak szłam rozganiając wszystko na boki gdzie każda żywa istota w tym otoczeniu gryzła mnie i atakowała, cieszyłam się, że nie ma tu węży :p Co za przeprawa! Dajcie mi trawę! Dajcie mi pole! Dajcie mi moje wyboje i błotniste potwory! 




W tym największym buszu nie zrobiłam żadnego zdjęcia, bo jedyne o czym myślałam to ratunek. Zdjęcia powyżej są z początku tych ataków roślinności i latających gadów, więc nie wygląda to tak strasznie. ale i tak ciekawie wygląda moja trasa :)

No więc w końcu wygrzebałam się z biebrzańskiej masakry! Uf! Nareszcie pole i trawa o którą tak prosiłam. znowu piękne widoki, znowu mogę radować się słońcem i bocianami. 



Jedyne czego teraz tak bardzo wypatrywałam to połączenia szlaku czerwonego z zielonym. Po ostatnich dwóch kilometrach już wiedziałam, że skrócę sobie trasę i odbiję zielonym szlakiem na południe czym prędzej do normalnej drogi lub asfaltu. Nie polubiłam czerwonego szlaku i chciałam  z nim skończyć czym prędzej. Obraziłam się na niego i byłam gotowa powiedzieć mu dowidzenia. Jechałam spokojnie trawą, dotarłam do miejsca gdzie szlaki się łączyły. Niecały kilometr szły razem i w miejscu gdzie się rozchodziły zaczęła się następna niespodzianka! Gdzie odbija zielony szlak!?! No gdzie?? Według mapy i oznaczenia na pobliskim drzewie, czerwony szlak szedł prosto a zielony odbijał w lewo po lekkim skosie. A taki miałam widok przed sobą:


Więc teoretycznie czerwony szlak powinien być na wprost mnie a zielony gdzieś po lewej. Po 15 minutach spacerowania z rowerem w te i na zad, w lewo w prawo, prosto i w boki znalazłam zielony szlak! Wypatrzyłam z daleka na małej brzózce zielony znak szlaku! Szłam do niej czym prędzej i co moje oczy widzą? Brzózkę ze znakiem szlaku a wokół niej takie zarośla, że o drodze czy nawet jakkolwiek wydeptanej ścieżce zapomnij! Może nawet to nie były już zarośla, to były po prostu krzaki, krzaczory!


No i co miałam robić? Przedzierać się przez nie na nowo? Skąd miałam wiedzieć co czeka mnie dalej? Skoro początek drogi tak wygląda to cholera wie co jest dalej. Poza tym w jakim kierunku mam się przedzierać skoro wszystkie zarośla sięgają mi do głowy? To była chyba jakaś pomyłka szlakowa! Pewnie ludzie tu byli w poprzednim życiu, ale jeszcze dawniej. No nic. Co robić? Czerwony szlak? Trochę mnie to przerażało, zwłaszcza, że na mapie dalsza część czerwonego szlaku była opisana jako Bagno Modzelówka. Cokolwiek to znaczy, bagno może być bagnem, zwłaszcza w Narodowym Parku Biebrzańskim, który słynie z podmokłych terenów. Poszłam więc na wprost do czerwonego szlaku z przerażeniem w oczach i za zakrętem zobaczyłam gdzieś tam schowaną w tych wszystkich drzewach i trzcinach tyczkę z czerwonym szlakiem. Zatrzymałam się i myślałam że padnę. Czerwony szlak tak samo zarośnięty jak zielony! Teraz wiedziałam, że żaden turysta nie bywa w tych rejonach. Bagna, moczary, tropiki i dżungla to wszystko co było przede mną. I co robić? Wracać? Na myśl co przeżyłam od razu odsunęłam od siebie ten pomysł. Zielony szlak? Czy może jednak czerwony? Zielony tak zarośnięty, że ani w głowie mi przedzieranie się przez krzaki bez tasaka. A czerwony? Bagna? Ja pier......! Jestem w czarnej dupie gdzie słońce paliło mocniej niż w piekle. Całe ciało poharatane już po wcześniejszych pokrzywach, ostach, pająkach i całym ekosystemie a ja mam jeszcze wbijać się w to na nowo? Padłam na trawę i zlana potem piłam wodę. Relaks. Ale jaki relaks jak ja muszę coś zrobić. Myślałam, że może powinnam przejechać na szagę pola, kierować się gdzieś na południe i pole po polu jechać gdziekolwiek z dala od krzaków. Ale w tych podmokłych terenach było to dosyć niebezpieczne. Każde pole na mapie było oznaczone jako tereny podmokle. Patrząc tak na tą mapę doszłam do wniosku, że najlepiej będzie jeśli wrócę do połączenia dwóch szlaków i odbiję na północ zielonym szlakiem, który łączy się z drogą. Normalną drogą, szutrową. Na dwudziestym-piątym kilometrze zostawiłam zielony szlak za sobą i dalej kierowałam się już drogami niepolnymi. Cmok cmok cmok moja drogo, płaska drogo, równa drogo, bez krzaków, much, komarów, chwastów i pajęczyn. I love you drogo!



Wyjechałam z tego buszu wymęczona jak po kilkugodzinnym rajdzie. Miałam za sobą tylko 25 kilometrów i wiedziałam, że jeszcze sporo przede mną. Jedyne o czym myślałam to zimna coca cola i kanapeczka z plecaka. Ale niestety nigdzie nie mogłam znaleźć sklepu. Uciekałam od tego co miałam za sobą z taką prędkością, że pomimo głodu nie chciałam się zatrzymywać. Myślałam o tym, że jedyne co mnie nie piecze, gryzie, swędzi, boli czy szczypie to paznokcie i gałki oczne.

Trasa była całkiem przyjemna. Wzdłuż prostej i równej rzeki, w której to musiałam pomoczyć moje poparzone nogi. W butach miałam kolce i tak bolały mnie stopy, że należał im się relaks a mnie bułeczka :D




Mniam mniam... Jechałam dalej, ale ciągle czułam potrzebę uzupełnienia cukru. I to nie batonem, zimną colą! W żadnej z wiosek nie było sklepu. Jak ci ludzie żyją :p Drzewo mirabelek uratowało moje siły. Zrobiłam pod nim krótką przerwę i analizując drogę powrotną zajadałam się słodkimi śliwkami. 


Byłam wymęczona po czerwonym szlaku i jedyne o czym myślałam to szybki i łatwy powrót do Goniądza. Pojechałam jakieś 12 kilometrów drogą z Rudej na Białystok i to pozwoliło mi dojść do normalności. Niektórym ta trasa może wydawać się nieciekawa, ale był długi weekend więc dużego ruchu nie było. A wręcz mogę powiedzieć, że było naprawdę cichutko i rzadko kiedy mijały mnie auta. Cały czas myślałam o zimnej coli. 12 kilometrów plus drugie tyle wcześniej myślałam o coli i ciągle zerkałam na mapę w poszukiwaniu kolejnej wiochy. Niestety prawie podkoniec trasy, dopiero na 53 kilometrze znalazłam jakiś sklep. Jak w transie z rękoma wyciągniętymi do przodu poszłam do lodówki z napojami i co widzę? Nie ma coli! Nie ma pepsi! Moje plany i wyobrażenia o piciu zimnej coli z puszki legły w gruzach! Pobiegłam do lodówki z lodami i złapałam pierwsze co popadnie, białe i kolorowe. Loda szybko loda! Coś zimnego potrzebuję bo moja woda w bukłaku dochodziła do wrzenia już od kilku godzin. Znowu mniam mniam. Lodzik, jakiś zimny słodki napój owocowy do bidonu i sru do Goniądza! Teraz to tylko z górki :) 




Już w pełni mogłam cieszyć się trasą, tym co widziałam i tym co przeżyłam dzisiejszego dnia. Wracałam tak i myślałam o tej mojej przygodzie z czerwonym szlakiem. Nie było łatwo, nie było wygodnie, ale na pewno było warto. Nigdy nie znalazłam się w takiej sytuacji wcześniej, zwłaszcza sama, więc pomimo tego, że nie najeździłam się tak jak chciałam, doświadczyłam czegoś nowego i z tego jestem zadowolona. Piękne są te tereny, piękne wszystko co widzę, i może nie zapuszczę się już w szlaki dla pieszych w Biebrzańskim Parku Narodowym, ale na pewno tu wrócę :) 

Dziękuję za bezpieczną trasę.



0 komentarze:

Prześlij komentarz

 
Facebook

Polecam

EWA SO - Fotograf Poznań